Rozłożyłam skrzydła i wzbiłam się w powietrze. Leciałam przez długi czas, aż zaczęło świtać. Zawisłam w powietrzu zauroczona widokiem pomarańczowego nieba. Po jakimś czasie wylądowałam gładko na jakimś wzniesieniu i złożyłam skrzydła. Trawa pokryta była jeszcze poranną rosą, w której odbijały się złote promienie słońca. Wokół mnie wisiała leciutka mgła. Wilgoć unosząca się w powietrzu stopniowo ustępowała ciepłu. Patrzyłam jak wstaje dzień.
Od jakiegoś czasu czułam, że w moim życiu stanie się coś... przełomowego. Że przestanę być waderą bez domu. Że mój los się odmieni... Może... tak się stanie. Może. Ale nadzieja umiera ostatnia, a ja nie pozwolę jej odejść... Nigdy. Przenigdy.
Nagle coś się poruszyło. Z krzaków wybiegł zająć! Zaczęłam gonić go ile sił w łapach. Wreszcie chwyciłam go za kark. Witaj śniadanko! Już zaczęłam cieszyć się łatwym kąskiem, gdy ktoś na mnie wpadł. Gryzoń oswobodził się i pognał przed siebie. Ani się obejrzałam, a zniknął w mega-wielkiej kreciej norze. Odwróciłam się do wilka, przez którego zając uciekł.
- uważaj trochę! - krzyknęłam na wilka - przez ciebie uciekło mi śniadanie!
Jednak basior wcale się tym nie przejął.
- co robisz na terenach naszej watahy? - spytał przyglądając mi się uważnie.
- co!? Watahy?! - nie wierzę! - mogę dołączyć? Mogę wam służyć jako... - zastanowiłam się - patrol nadziemny!
< Solaris? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz