niedziela, 1 lutego 2015

Od Angel ,,Moja historia”

Muszę wszystko sobie poukładać. Przypomnieć, co się wydarzyło. Moja przeszłość jest rozmazana, ale powoli wszystko nabiera sensu… Czas poznać prawdę. Najlepiej zacznę tutaj…
* * * *
Moi prawdziwi rodzice nie żyją. Zostałam wychowana w watasze wilków Cheriesetee na dalekiej północy. Była ona mała i niezbyt dobrze nam się żyło. Nasze tereny przez cały rok pokrywał śnieg i trudno było coś upolować. Para wilków, które się mną zajmowały nie karmiła mnie prawie wcale i gdybym ich nie znała powiedziałabym, że zostali zmuszeni do opieki nade mną. Tak naprawdę jedyne, co mnie tam zatrzymywało to Vone czyli Dakar. Również był sierotą – ćwierć Cheriesetee. Zawsze podtrzymywał mnie na duchu i można było na nim polegać. Był też znakomitym łowcą. Dzięki temu nie głodowałam. Może nawet coś do niego czułam…
W wieku 1’2 roku zamieszkałam w jego jaskini. Nie mogłam wytrzymać u moich opiekunów. Nie znosiłam ich. Oni mnie też. Matka czasami próbowała złapać mnie za kark próbując za coś ukarać, ale Vone zawsze jej w tym przeszkadzał.
Właśnie wstawało słońce w ostatni dzień mojego pobytu u Cheriesetee. Miałam wtedy 1’6 lat. Ranek był zimniejszy niż zwykle i padał śnieg, co zazwyczaj zapowiadało burzę. Obudziłam się, bo usłyszałam znajome mi wycie Dakara oznaczające, że powrócił już z porannego polowania. Niechętnie otworzyłam moje zaspane oczy i mruknęłam od niechcenia – Co na śniadanie? – ale patrzyłam na wciąż pustą ścieżkę będącą trasą łowiecką mojego przyjaciela. – Dakar? – zawołałam trochę zmieszana. Zawsze przychodził – ,,Na pewno nie umarł. Od razu bym to wyczuła” – pomyślałam i podniosłam się na drżących i chwiejnych od długiego leżenia łapach. Ruszyłam w stronę wodospadu. Było to jedyne źródło nie zamarzniętej wody pitnej na terenie watahy. Pozostałe źródła były gorące i słone. Wszystkie dorosłe basiory o tej porze polowały, więc mogłam liczyć choć na trochę spokoju. Owego nie zaznałam, bo na skale siedziała oczywiście tak znienawidzona przeze mnie wadera. Czarny łeb pokryty bliznami miała pochylony nad przeźroczystą taflą wody. Pogrążona była w zamyśleniu i lepiej było jej nie przeszkadzać, ale i tak by mnie zauważyła. – Cześć, mamo – Powiedziałam niechętnie, co było oczywiste wobec karzącej za cokolwiek macochy. Wilczyca natychmiast zwróciła czerwone, podkrążone oczy w moją stronę i przez ułamek sekundy leżała w bezruchu. Kąciki jej warg powędrowały lekko w górę ukazując z lekka pożółkłe kły i jakby synchronizując się z sierścią stającą mi na grzbiecie. Waderka żywiołu cienia dwoma susami doskoczyła do mnie i chwyciła za mój odsłonięty kark. Byłam bezbronna, bo nie potrafiłam jeszcze znikać, więc kuląc się wycedziłam przez zaciśnięte kły. – Gdzie Vone?! – i rozpłakałam się skomląc przy tym w nadziei, że jednak się zjawi. – A więc zaginął! – usłyszałam szyderczy głos i zimny oddech nad sobą. – W końcu dostaniesz nauczkę za nieposłuszeństwo! – wykorzystałam krótki moment, kiedy mówiła w którym jej szczęki nieco się obluzowały i strużka piasku wyłoniła się spod śniegu trafiając moją oprawczynię prosto w prawe oko. Kiedy ona leżała na ziemi i wycierała pysk o co tylko się dało, ja biegłam ile sił w nogach tam, gdzie znalazłby mnie tylko jeden jedyny wilk, którego darzyłam zaufaniem. Wbiegłam prawie potykając się o wystający korzeń na polanę nazwaną przez czystej krwi Cheriesetee ,,miejscem splugawionym”. Żaden szanujący się wilk należący do tej grupy nie zbliżyłby się do tego miejsca, ale Dakar nie był jednym z nich i często tu przebywał. To też nie zdziwiłam się widząc mojego przyjaciela stojącego po samym środku pięknej łąki na której nigdy nie było śniegu i zawsze była w oświetlona. Jedyne, czego nie wolno wyło tu robić, to zabić i to był jeden z powodów znienawidzenia polany przez tę rasę. Znana mi sylwetka wilka rzucała cień na pobliskie skały. Siedział tyłem do mnie i miał zwieszony łeb. – Tak się bałam, że cię stracę – Powiedziałam z takim westchnieniem, jakbym go lata nie widziała. Basior odwrócił głowę w moją stronę wyraźnie zakłopotany. Chwilę potem przybrał nie typową dla niego pozycję upodabniając się do mojej przyszywanej matki, gdy mnie widzi. – Kim jesteś?! – ryknął na mnie z oburzeniem i jakby zgrozą, a ja znowu poczułam, że go straciłam. Przypomniałam sobie o tej dziwnej wodzie, którą Vone znalazł. Chciałam to wszystko wyjaśnić – Dak, ja… - Próbowałam mu o wszystkim powiedzieć, ale basior stanął na dwóch łapach pokazując przepiękne, srebrne skrzydła i po prostu odleciał. Nie mogłam w to uwierzyć. Nigdy już nie wróciłam do tamtej watahy.
* * * * *
Nikt mnie nie szukał, nie lubili mnie i tylko Von mnie rozumiał, ale to już przeszłość. Nawet nie używali mojego imienia nadanego przez matkę tylko wołali na mnie ,,mała”. Miałam na imię Dark, bo urodziłam się czarna, ale potem mi się zmieniło. Po paru dniach wędrówki przed siebie rozpętała się śnieżyca. Zasłoniłam się skrzydłami, ale to nie pomagało. Schroniłam się więc pod ziemią. Nie lubiłam tego, bo nie widziałam, co dzieje się na górze i wyczuwałam jedynie kroki i wibracje jak nietoperz zwisający u szczytu jaskini.
Kiedy już wszystko się uspokoiło minęły dwie doby i śniegu przybyło na jakieś kilka metrów. Teraz nie miałam szans na znalezienie czegokolwiek. Musiałam coś zrobić. Wtedy odkryłam mój drugi żywioł – powietrze. Podróżować przez wiatr było znacznie łatwiej i wygodniej, ale było to też męczące i co jakiś czas robiłam sobie przerwy. Prawie nic nie jadłam i nie piłam. Co jakiś czas zabijałam to, co mi się nawinęło, bo z głodu nie mogłam używać mocy. Kiedy byłam spragniona po prostu jadłam śnieg. Ósmy dzień stało się coś, co przerosło moje oczekiwania a mianowicie było coraz cieplej i w końcu nie było śniegu, tylko stada małych i dużych zwierząt, których gatunków nie rozpoznawałam. Zrobiło mi się gorąco i wykopałam dół w cieniu żeby się ochłodzić. Zasnęłam. Byłam brudna, wychudzona i wycieńczona. Ocierałam się o śmierć, ale przeżyłam cudem słysząc bawiące się szczeniaki. Nie mogłam krzyczeć. Leżałam w bezruchu rozmyślając jak mam zwrócić ich uwagę. Nagle przed oczami przebiegła mi mysz. Bez namysłu przygniotłam ją kamieniem przez co wydała z siebie pisk – Nawet nie wiem co to jest, a uratowało mi życie – szepnęłam do siebie ochrypłym tonem, gdy podbiegły do mnie dwa szczenięta - pani chyba nie jest stąd – powiedział do mnie pierwszy -pomóc? – zawołał drugi trochę głośniej jakby chcąc zwrócić czyjąś uwagę. Już nic nie słyszałam. Jedyne, co widziałam zanim zemdlałam to skrzydła jakiegoś wilka.
Obudziłam się. Gwałtownie podskoczyłam jakby w obawie, że coś się na mnie rzuci. Doświadczenie u Cheriesetee wiele mnie nauczyły. –Cześć – usłyszałam za plecami i obróciłam się gwałtownie w podskoku obnażając kły. Wilk stał w bezruchu z lekko cofniętą głową. Minęła chwila zanim się uspokoiłam czując ogromny głód – Przepraszam – wybąkałam. Było mi trochę głupio. – Nic się nie stało. Jestem Octavius. Alfa watahy zorzy polarnej. – Powiedział z uśmiechem, czym jeszcze bardziej wzbudził moje zaufanie – Jak masz na imię?
- Dark.. t-to znaczy Angel – Basior lekko się zdziwił, ale po chwili dodał
- Chyba nie jesteś stąd. Skąd pochodzisz?
- Z dalekiej północy. Należałam do watahy Cheriesetee
- Cheriesetee? – Powtórzył zdziwiony – Mógłbym powiedzieć o tobie wszystko, tylko nie to, że należysz do tej rasy
- Tak naprawdę, to nie należę. Jestem sierotą
- Naprawdę? – Zamyślił się. - Chcesz dołączyć do Watahy Zorzy Polarnej?
- Pewnie! - Ryknęłam szczęśliwa. Mogłam zacząć życie od nowa

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz